WYPRAWA 1999
DZIKI ZACHÓD I KALIFORNIA


Oto relacja z moich czerwcowo-lipcowych wojaży po południowo-zachodnich Stanach (tzw. Southweście). Wojażowałem razem z moją siostrą Magdą. Cała podróż zajęła nam 3 tygodnie, a przejechaliśmy prawie 8 tysięcy kilometrów. Zwiedziliśmy Nowy Meksyk, Arizonę, Las Vegas w Nevadzie i Kalifornię.


SANTA FE

Z Dallas wyruszyliśmy na zachód w kierunku Wielkiego Kanionu. Było to jedyne miejsce, gdzie mieliśmy rezerwacje na nocleg na określone dni. Po drodze zwiedziliśmy Santa Fe, stolicę Nowego Meksyku. Miasteczko to zabudowane jest budynkami w wielce osobliwym stylu architektonicznym, przypominającymi lepianki z rudawej gliny. Prawie wszystko jest w tym stylu - łącznie z wielkimi hotelami i stacjami benzynowymi. Moim zdaniem piękno tych budowli jest dyskusyjne, ale oryginalność - niewątpliwa. Co mi się podobało w Santa Fe, to to że - w odróżnieniu od większości miast amerykańskich - można je zwiedzać na piechotę.


TERYTORIUM NAVAJO

Ponieważ mieliśmy jeszcze parę dni przed rezerwacjami w Wielkim Kanionie, udaliśmy się do terytorium Indian Navajo (Navaho) w północno-wschodnim rogu Arizony. Zwiedziliśmy tam Kanion de Chelly [de szeji], w którym średniowieczny lud Anasazi zbudował wioskę w zagłębieniu pionowej ściany skalnej wysokiej na kilkaset metrów, oraz Dolinę Pomnikową (Monument Valley), w której znajdują się wzniesienia o pionowych ścianach i płaskich wierzchołkach i gdzie nakręcono przeważającą część westernów. Dolinę Pomnikową zwiedza się samochodem; chodzenie na piechotę jest zabronione. Może i słusznie, bo upał był niesamowity, a schować się do cienia nie ma gdzie.

Terytorium (rezerwat) Navajo nie przypomina w niczym Ameryki - tej z rozpowszechnionego w Polsce mitu o "raju na ziemi". W nielicznych miasteczkach, zabudowanych w większości barakami nie pierwszej świeżości stojącymi wśród pyłu, słychać wręcz jak bieda piszczy. Na dnie kanionu de Chelly widzieliśmy kobiecinę zakutaną w chusty pasącą trzy wyleniałe kozy. Ale potrzeba wzmaga przedsiębiorczość: przy drogach i na parkingach miejscowi rozkładają stragany (głównie z kiepską biżuterią), a kto się zmęczył wędrówką do ruin w kanionie, może u celu wędrówki kupić picie i batonik - rzecz gdzie indziej w Stanach totalnie nie do pomyślenia! Bardzo nam się to podobało, a jeszcze bardziej ucieszyliśmy się widząc litery Ą, Ł i Ó w (nielicznych) napisach w miejscowym języku (poza ogonkami język do polskiego niestety nie jest zbyt podobny - nic nie mogliśmy zrozumieć).

Generalnie większa część Southwestu mija się z typowymi wyobrażeniami o Ameryce (przynajmniej moimi) - pod względem zamożności, porządku i "ogólnego wrażenia". Wygląda to raczej jak "interior Meksyku".


WIELKI KANION

Z krainy Navajo udaliśmy się do Wielkiego Kanionu. Większość ludzi przyjeżdża tam samochodem, wychyla się poza krawędź, robi zdjęcie i odjeżdża, ale nas takie "zaliczenie" oczywiście nie interesowało. Zostawiliśmy więc samochód na parkingu i z plecakami udaliśmy się wgłąb. W planie mieliśmy dzień na zejście, dzień na wejście i dzień na dole (z noclegami na campingu), ale w sumie spędziliśmy w kanionie cztery dni.

Wielki Kanion to w istocie Piekielna Dziura, szczególnie w lecie. Są to w istocie dwa kaniony, jeden w drugim. Jest tam sporo szlaków, ale trzeba się rejestrować i mieć zarezerwowane miejsca na campingach. My chodziliśmy najbardziej uczęszczaną trasą (najłatwiejszą) - i omal nie wyzionęliśmy ducha. Szlaki są dość łatwe i stosunkowo niedługie (około 4 godziny w dół i 6 w górę, różnica wysokości 1400 metrów). Niestety o ile wędrówkę rozpoczyna się na wysokości ok. 2000 metrów, gdzie rośnie las i jest dość przyjemnie, to potem schodzi się w głąb coraz bardziej rozżarzonej pustyni. Wiedzieliśmy o tym rzecz jasna, ale nie sądziliśmy że aż tak bardzo - i schodząc w środku dnia ledwie dobrnęliśmy do celu. Z powrotem natomiast podchodziliśmy bez kłopotów, albowiem wykorzystaliśmy maksymalnie cień: szliśmy od 5 do 8 (rano i wieczorem), odpoczywając przez prawie cały dzień pod drzewem w oazie w połowie trasy.

Co poniektórzy schodzą na dół i wracają do góry jednego dnia - można to zrobić, pod warukiem że większą część trasy pokonuje się nocą. Ale mnóstwo narodu wali zupełnie bez żadnego pomyślunku, np. nie biorąc nic do jedzenia, nie mówiąc już np. o latarkach. Ratowaliśmy takich niedorajdów batonikami Snickers które, chociaż na pół roztopione, bez pudła stawiały każdego na nogi w ciągu kilku minut.

Podsumowując, Piekielna Dziura była większa, głębsza, szersza i bardziej piekielna niż na obrazkach.


LAS VEGAS

Z Kanionu udaliśmy się do Las Vegas, prawdziwego mirażu na pustyni. Miejsce to - pomimo że nie jestem w stanie pojąć sensu uprawiania hazardu - zrobiło na nas duże wrażenie. W każdym razie napstrykaliśmy tam więcej zdjęć niż w Wielkim Kanionie. Bo i było co fotografować: Oto wieża Eiffla stoi okrakiem nad Luwrem naprzeciwko szklanej piramidy i średniowiecznego zamku w kolorze różowo-niebieskim. Wenecja z gondolami sąsiaduje z "wyspą skarbów", a przy niej dwa pirackie statki wsród wzburzonych fal na sadzawce. (Chodnik przy sadzawce jest klimatyzowany za pomocą umieszczonych na latarniach zraszaczy rozpylających wodę o zapachu morskim.) Jest też statua wolności, pałac Cezara, uliczne reklamy są animowane, bo rolę bilboardów pełnią telewizory (odpowiednich rozmiarów), a na szczycie najwyższej wieży w mieście (ze 100 m) jeździ kolejka górska. Kicz niesamowity, ale tak niesamowity i w takiej ilości, że nie razi, a wręcz stanowi wartość samą w sobie.

Prawie wszystkie budynki kryją hotele i kasyna. Wprost z ulicy wchodzi się w gąszcz automatów do gry (tylko usiąść i grać) - czynne 24 godziny na dobę. Hotele zaś bardzo tanie, choć nie wszystkie - trzeba szukać, żeby znaleźć dobry "deal". Co ciekawe, pomiędzy wysokimi hotelami (w kształcie zamków i piramid) stoją nieciekawe motele, wyglądające jakby nigdy w nich nie sprzątano, oferujące noclegi w tej samej cenie. Niestety z jedzeniem w Las Vegas jest bardzo kiepsko. Wszystkie restauracje w hotelach ukryte są za salami z automatami do gry, więc trudno je znaleźć, a w dodatku kończą pracę około 10 wieczorem. My byliśmy trochę zapóźnieni i błąkaliśmy się chyba godzinę, aż w końcu w jednej restauracji obsłużono nas z łaski ("Tylko dwoje? Dla dwojga jeszcze możemy wydać obiad").

Zanocowaliśmy w jednym z eleganckich hoteli (jeden z naszych najtańszych noclegów, poza campingami), a rano przeputaliśmy 1.25$ w hotelowym kasynie.


DOLINA ŚMIERCI

Opuściliśmy Las Vegas kierując się w stronę parku narodowego Yosemite, po drodze mając Dolinę Śmierci. Nazwą tą określa się czasami cały rejon południowo-wschodniej Kalifornii - my udaliśmy się do Doliny Śmierci właściwej, która jest niewielką kotliną śródgórską. Znajduje się tam najgłębsza depresja Ameryki (-90 m).

Trudno wyobrazić sobie trafniejszą nazwę. Totalne pustkowie, zupełnie nagie góry, jeziora soli, a nad tym wszystkim unosi się śmierć: 45-stopniowy upał. Góry skądinąd bardzo ładne, różnokolorowe. Spędziliśmy tam noc na campingu, nie zaznawszy wytchnienia. Znikąd ochłody - nawet z kranów leciała tylko gorąca woda.


YOSEMITE (czyt. Josemiti)

Wschód słońca (nad Górami Pogrzebowymi) zastał nas w drodze do Yosemite. Wieczór zastał nas obrzucających się śniegiem na jednej z przełęczy.

Ten park narodowy jest chyba najładniejszym fragmentem gór Sierra Nevada, biegnących z północy na południe Kalifornii. Położony jest nieco na wschód od San Francisco. Główną atrakcją jest Dolina Yosemite, do której z monumentalnych pionowych skał spadają liczne wodospady (widoczki totalnie landszaftowe - istny kicz naturalny). Prócz tego są sekwoje oraz ośnieżone góry. Sekwoje trochę mnie rozczarowały - bo jakkolwiek pnie mają okazałe, to są niższe niż się spodziewałem; jakby je ucięto w połowie. (Dodam, że od ośnieżonych gór do sekwoi jest 150 kilometrów, co nie przeszkodziło nam zaliczyć obu tych atrakcji jednego dnia). Bardzo podobały się nam natomiast trawa, drzewa, strumyki i śnieg, od których już odwykliśmy byli. Spędziliśmy w Yosemite trzy dni na campingu dość ładnym, ale fatalnie zorganizowanym (jak większość amerykańskich campingów - pewnie dlatego, że są państwowe).


SAN FRANCISCO

Następnie udaliśmy się do San Francisco. Jest to zdumiewające miasto. Samochodem jeździ się po nim jak kolejką górską. Teren jest tam bowiem pagórkowaty, a ulice poprowadzono - po amerykańsku - jak biczem strzelił. W związku z tym ponaddwudziesto- procentowe nachylenie nie należy do rzadkości. Śródmieście jest stosunkowo niewielkie (da się obejść na piechotę) dzieli się na kilka wyrazistych części, zupełnie od siebie odmiennych. Z naszpikowaną wieżowcami dzielnicą finansową sąsiaduje Chinatown, gdzie jest bardzo orientalnie i nawet tabliczki z nazwami ulic są po chińsku (obok w dzielnicy włoskiej są rzecz jasna po włosku). Pozostałe dzielnice są zabudowane w większości domkami w stylu architektonicznym równie charakterystycznym co osobliwym ("świętofranciszkańskim"?). Jako ciekawostkę podam, że San Francisco bije na głowę inne miasta jeśli chodzi o różnorodność środków transportu publicznego. Oprócz autobusów są więc tam też tramwaje rozmaitej maści (elektryczne i linowe, tj. ciągnięte przez linę umieszczoną w rowku w ulicy), trolejbusy, metro miejskie i podmiejskie (niezbyt rozbudowane), a do wielu miejsc nad zatoką kursują promy.

Podsumowując: miasto jest ciekawe, ale dość nieporządne i brudne. I potwornie drogie. Niemożność znalezienia noclegu w rozsądnej cenie spowodowała, że ograniczyliśmy nasz pobyt do półtora dnia. Szkoda, bo zwiedzania jest co najmniej na tydzień.


LOS ANGELES

Z San Francisco pojechaliśmy brzegiem morza na południe słynną drogą numer 1. Słynie ona z pięknych widoków oraz częstych mgieł. Nam udało się zobaczyć te drugie.

Los Angeles bardzo mnie rozczarowało. Nie ma tam nic godnego uwagi. Szczególnie zastanawia mnie skąd bierze się sława Bulwaru Zachodzącego Słońca. Jest to ulica jakich wiele, o kiepskiej nawierzchni, otoczona budynkami, z których połowa chyli się ku upadkowi. Jedynym plusem jest to, że znajduje się przy niej sporo tanich moteli (tej klasy, że trzeba sprawdzać czystość pościeli zanim zdecyduje się na nocleg). Atrakcje (bardzo mizerne) Hollywoodu, takie jak chiński teatr (zwykłe kino), odciski rąk gwiazd filmowych w chodniku, muzea i temu podobne są przy innej ulicy. Słynny napis "Hollywood" (pozostałość po reklamie firmy sprzedającej działki) jest zaś tak schowany, że nie ma jak zrobić zdjęcia. W celu odfajkowania przejechaliśmy też przez Beverly Hills, ale nic godnego wzmianki nie spostrzegliśmy.


DROGA POWROTNA

W czasie drogi z San Francisco do Dallas, która zajęła nam dni trzy, zwiedzaliśmy głównie roślinność: kaktusy oraz drzewa Jozuego. Arizońskie kaktusy bardzo mi przypadły do gustu, szczególnie z gatunku saguaro. Były one takie, jak każe stereotyp o kaktusach, tyle że jeszcze potężniejsze i bardziej rosochate. Drzewa Jozuego natomiast to jakby kępki trawy, które rozrosły się w górę, rozczłonkowały i potworzyły gałęzie. Powstały z tego drzewa o wysokości kilku metrów: pień ma zdrewniałą "korę", a zielone są tylko "kępki" na końcach gałęzi. Osobliwe stworzenia doprawdy.

 

Maciej Puzio

English version